Z drugiej ręki. Piątek:
— A panowie to wegetarianie albo chrześcijanie, czy dadzą się zaprosić na kiełbaskę?
— Nie, no my normalni!
Z drugiej ręki. Piątek:
— A panowie to wegetarianie albo chrześcijanie, czy dadzą się zaprosić na kiełbaskę?
— Nie, no my normalni!
Kiedy byłem młodszym licealistą, zbierailiśmy się z kolegami by grać w gry. Jedną z takich wspólnych gier był „Genghis Khan”. Jeden z kolegów stosował dziwaczją strategie: wcielał wszystkich do wojska i zanim w państwie zabrakło żywności i towarów, napadał sąsiada. Podbijł, a w kolejnej turze, wyżywiwszy się jego żywnością i nasyciwszy jego towarami, znowu wcielał wszystkich do armi i napadał na kolejne państwo…
Gdy czytałem „Cenę zniszczenia” to miałem wrażenia, że to niezłe streszczenie nazistowskiej polityki militarno-gospodarczej.
Bo postrzegamy III Rzeszę jako państwo mocarne, a Tooze pokazuje je jako pogrążone w ciągłym kryzysie. I „lekarstwem” na ten kryzys jest napad na sąsiednie państwo, którego zasoby pomagają jednak chwilowo, zwykle przynosząc też nowe koszty i trudności. I wracamy do ataku na kolejne państwo…
To bardzo cenne spojrzenie na wojnę. Bo w zasadzie to kolejny przykład, że strony były plus minus racjonalne. III Rzesza była potencjalnie słabsza od aliantów; pod wielu względami nawet od samej Francji. Wcześniejsza mobilizacja gospodarki (jej przestawienie na stopę wojenną następuje już w 1934), okazuje się niewielkim atutem, skoro do wyścigu zbrojeń przyłączają się możniejsi: Francja, Wielka Brytania, ZSRR, USA… Każdy kolejny rok sprawia, że Niemcy są względnie słabsze. Stąd też Blitzkrieg — jedyną nadzieję stanowi szybkie pokonanie przeciwnika, bo nie ma żadnych odwodów i rezerw, które pozwoliłyby sobie poradzić w przypadku oddania inicjatywy przeciwnikom.
W przypadku Polski to jeszcze nie ma znaczenia — Polska i tak jest słabsza i mniej nowoczesna (bo Niemcy wcale nie są w pełni nowoczesne…), ale w przypadku Francji to już istotna kwestia — bo, jak przekonuje autor — wystarczyłyby zapewne dni opóźnienia i jakikolwiek poważniejszy kontratak, a Niemcy wpadli by w problemy i może przegrali wojne w 1940.
(I tu jest druga strona, bo Aliantom opłaca się czekać. Naturalne jest myślenie: niech się Niemcy wykrwawią, to dla nas korzystne.)
***
Drugim wątkiem jest kwestia mobilizacji gospodarki i walki autora z mitami, przede wszystkim tworzonymi przez Speera. Bo Speer chciał się zaprezentować jako zbawca zbrojeń, który uporządkował państwo nie dość zmobilizowane… Faktycznie, pomógł w mobilizacji, ale trudno tu mówić o jakimś przełomie. I trudno mówić o spóźnionym przejściu na stopę wojenną, bo Niemcy były na niej od 1934 roku.
Speer nie jest może najbardziej negatywnym bohaterem tej książki, ale na pewno jest bohaterem odbrązowionym.
***
Kolejna rzecz pełna mitów — jaka była ta gospodarka nazistowska. Autor przekonuje, że ideologiczne były dwie rzeczy: rolnictwo i militaria, a raczej pęd do wojny. Cała zaś reszta — to już ja dopowiem — wydaje się próbą improwizowanego łatania dziur. Dziury łata państwo, więc jego wpływy rosną i rosną, ale sterowanie polityczne nie jest celem — jest środkiem, by zażegnywać kolejne kryzysy, które wciąż zagrażają niemieckiej gospodarce.
***
Po Cenie zniszczenia sięgnąłem po Moorhouse’a piszącego o kampanii wrześniowej. I nawet jeśli tu i ówdzie potrzepiałbym się Tooze’a to jednak objęcie badaniem tej materialnej podstawy wojny jest porażająco wręcz solidne i ważne; i można się dziwić, jak po nim jest jeszcze możliwia „tradycyjna” historia, w której naturalnym jest, że żołnierze maja broń, a politycy mają pełną swobodę manewru…
Adam Tooze, Cena zniszczenia. Wzrost i załamanie nazistowskiej gospodarki, tłum. Dominik Jednorowski, Napoleon V, 2016
Mam ochotę napisać, że lubię czytać Fukuyamę, choć czy ja przeczytałem aż tyle by to uczciwie stwierdzić? Chyba nie…
Fukuyama kojarzy się z „końcem historii”, ale to płodniejszy autor, piszący o różnych aspektach współczesnych przemian i polityki. Dla mnie to przede wszystkim autor „Trust”, książki o znaczeniu zaufania w społeczeństwie, jako czynnika rozwoju gospodarczego.
I dlatego po niego sięgnąłem. I wrażenia mam dwuznaczne. Z jednej strony przypomniałem sobie dlaczego go lubię — pisze bardzo czytelnie, jasno przedstawiając tezy i klarownie relacjonując postawy uczestników sporu. Tu przedmiotem jest wzrost wartości przypisywanej do własnej tożsamości (poza mniejszościami, bo te mniej więcej od 1968 roku to przerabiają), głównie narodowej, jako czynnik wzrostu populistów. Populistów nie lubi i potępia równo, czy to Putin, czy Kaczyński, czy Erdogan, czy Orban; ale raczej stara się zrozumieć i znaleźć pewną miarę, równowagę.
Jako autor raczej dokonuje przeglądu tego, co wiadomo, niż coś nowego odkrywa. Pisze więc o związkach między migracją ze wsi do miast a wzrostem nacjonalizmu w okresie rewolucji przemysłowej; pisze o trudnościach w zdefiniowaniu narodu (bo właściwie nikt nie wie, co to jest naród — stąd też i pewna dowolność w uznawaniu pewnych narodów, choćby Katalończyków); rozróżnia sposoby łączenia narodowości i obywatelstwa z emigracją.
Z drugiej strony, takie proste, czytelne zobrazowanie pozostawia niedosyt. Ono skazane jest na uproszczenia — to oczywiste — ale chciałbym też zobaczyć jakieś propozycje recept. A tego jest niewiele — autor proponuje ucywilizować i ujednolicić postępowanie wobec imigrantów (jest zwolennikiem ius soli, czy automatycznego obywatelstwa dla urodzonych na danej ziemi), oraz coś zrobić z gospodarką. To strasznie ogólne. Poza tym nie dostrzega pewnych zjawisk, np. budowania się pewnej tożsamości europejskiej, albo fal nacjonalizmu i „internacjonalizmu”… A to wszystko chyba jest o wiele ważniejsze, niż doszukiwanie się wagi znaczenia tożsamości u Platona.
Francis Fukuyama, Identity. The Demand for Dignity and the Politics of Resentment, Farrar, Straus and Giroux, 2018
Mała książeczka, która mnie zmieniła. Może chwilowo, ale jednak.
Autor podjął temat polskiego negatywnego autostereotypu. Bo lubimy na Polskę i Polaków narzekać. Że lubimy dowodów są tysiące — autor zaczyna od Prusa, ale pokazuje że wcześniej również narzekano.
Że „stereotyp” to wymaga przynajmniej rezerwy — czy na pewno słusznie? Pewne obserwacje negatywne potwierdzają obcokrajowcy, więc coś w tym wszystkim przynajmniej bywa. Wciąż się na tym łapałem, że zwykle potrafiłem przytaknąć przy tych krytykach. Ale… stereotyp — trzeba co najmniej uważać.
Stereotyp łączy „prawicę” i „lewicę”. Pierwsi uważają, że jest źle, więc obcość może uwieść i sprawić, że Polacy wyzbędą się swej polskości. Drudzy, że właśnie na obcość powinni się otworzyć. Jedni więc będą zamykać granice, drudzy je otwierać. Ale w obu przypadkach próbując naprawić polską słabość.
Najsłabszą częścią książki jest zakończenie, czyli próba poszukiwania wyjścia z problemu. Politycy próbowali — wyśmiewany „możeł” jest tego symbolem. Zresztą tu chyba autor jest zbyt krytyczny. Próbują psychologowie. Ale czy to się da? To wygląda na słabiutką partyzantkę dobra w Polsce — partyzantkę uśmiechu i dobrego słowa. Trudno uwierzyć, że sobie poradzi.
Ale skoro pani sprzedająca mi rano chleb mówiła, że chleb się do mnie uśmiecha, to może jednak niektórzy próbują?
Adam Leszczyński, No dno po prostu jest Polska. Dlaczego Polacy tak bardzo nie lubią swojego kraju i innych Polaków, W.A.B. 2017
Po Pod sztandarem nieba sięgnąłem trochę z przypadku. Owszem, jakoś zaintrygowała mnie twórczość Johna Krakauera, ale bardziej ciekawiła mnie Missoula, czy też jego rzeczy o górach. Ale Pod sztandarem nieba otworzyło się omyłkowo w Kindlu, co uznałem za znak, że przeczytać może warto. Po pierwszej stronie byłem już tego pewien.
Z pozoru rzecz jest o morderstwach dokonanych przez fundamentalistycznych braci, szerzej, o fundamentalistycznym odłamie mormonów. To oczywiście wciąga, ale to tylko pozór.
Bo w istocie rzecz jest o tym, jak wąska i niewyraźna jest linia między religijnym zaangażowaniem a szaleństwem. O linii, którą jakoś praktycznie wyznaczamy, ale której nie znamy i nie rozumiemy na tyle, by odpowiednio wychowywać, kształtować i oceniać (z wyprzedzeniem) siebie i innych.
Krakauer pisał z pozycji agnostyka, który chce zrozumieć ruch religijny. Wybrał mormonów, bo historia Josepha Smitha i jego proroctw jest lepiej udokumentowana od historii założycieli innych religii. Można tu dodać, że choć z polskiej perspektywy mormoni są odlegli (choć misjonarze docierają i do polski, a Księgę Mormona przełożono na język polski, wiem, miałem w rękach), to z perspektywy zachodniego wybrzeża USA (gdzie się Krakauer wychował) są codziennością. Można jeszcze dodać, że książka ukazała się w serii amerykańskiej wydawnictwa Czarne — i bardzo słusznie, bo pokazuje mormonizm jako szczególny przypadek amerykańskiej, fundamentalistycznej religijności. Z naciskiem na środkowe stany USA.
Książka jest intrygująca, bo w postaci mormońskich fundamentalistów pokazuje swoistą karykaturę czegoś co też widzimy. Szczęśliwie u nas „rydzykowcy” nikogo nie mordują, nawet daleko im do tego (bo też i mistyków wśród nich mniej, można by dodać), ale stosunek do państwa (jako dojnej krowy, ale z gruntu obcej — zresztą tym bardziej do Unii), a częściowo do obcych jest analogiczny. Tak samo jak dziwaczna mieszanka religii i narcyzmu, w której (chyba słusznie) autor upatruje problemu co wyrazistszych mormońskich proroków. To oznacza, że owa linia rzeczywiście niepokoi i ma nie tylko amerykańskie znaczenie.
(Tu dodałbym, że intrygowało mnie, co różniło proroków starotestamentowych, których duch i styl pozostawiły wspaniałe nauki moralne, w porównaniu do głównych bohaterów, którym „Bóg nakazuje” mordować, czy molestować nieletnie. A nawet gwałcić. Miałem wrażenie, że to kultura. I coś w tym może być, bo dzisiejszych mormońskich fundamentalistów da się powiązać z fundamentalistami i mordercami sprzed ponad stulecia. Ale czy tylko? W każdym razie, Krakauer, bazując na kulturze współczesnych Stanów Zjednoczonych nie zadał sobie tego pytania, zresztą nie miał podstaw by na nie odpowiadać.)
John Krakauer, Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija, tłum. Jan Dzierzgowski, Czarne, 2016
Wrażenia z Sapiens, zwłaszcza z pewnego oddalenia były takie: „ciekawe prowokacje w popnaukowej książce”. Krytycy, którzy mówią, że byli tacy, co pisali głębiej mają rację, bo to bardzo pop; ale jednak intryguje. Czyli, tłumacząc z polskiego na nasze, raczej do posłuchania nad budyniem niż poczytania.
Początkowo miałęm wrażenie, że Homo deus, to powtórka tez z Sapiens, z paru nowymi prowokacjami, typu twierdzenie, że nauka historii służy rezygnacji z trawnika przed domem*. Potem doszły uwagi o zbliżającej się przemianie technologicznej, której różne przejawy już mamy, a która to zastąpi człowieka technologią, to usprawni go. Co Harari widzi zresztą dwoiście — z jednej strony wskazuje, że tym bardziej podkręci to podziały między ludźmi, z drugiej strony, że nawet ci biedniejsi i „przegrani” na odpryskach z przemian zyskają**.
Myśli jednak, takie do wynotowania, uderzyły mnie dwie.
Pierwsza to opis „przyszłości”, gdy to wykorzystują kliknięcia i lajki z FB da się sprofilować marketing wyborczy. Wygląda na to, że Harari opisał aferę „Cambridge Analytica” zanim ona wybuchła. (Wydanie amerykańskie ukazało się w styczniu 2017 r.)
Druga to pewne podsumowanie problemów politycznych. Według Harariego problem polega na tym, że urzędowa biurokracja nie nadąża za żywiołowo zmieniającą się (przez rynek i badania) rzeczywistością — tu z odniesieniem porażki centralnego planowania wobec wolnego rynku — zostawiając pewną polityczną próżnię: państwa nie radzą sobie z problemami (bo to niemożliwe przy użyciu istniejących technik rządzenia), ale obywatele oczekują od nich działań, za co obrywa się rządzącym, czyli establishmentowi… Czyli Trump, Brexit, Kaczyński…
Wyjaśnienie w coś trafiające (jak dla mnie), bo rzeczywiście chyba jest tak, że „załatwialne politycznie” pozostały sprawy, które obywateli nie interesują, a ich bolączki polityce się wymykają. Z drugiej strony sam Harari pisał o możliwościach big data, choćby przy okazji owych możliwości wpływania na wybory. Czy aby nie jest tak, że właśnie pojawiły się nowe narzędzia? Zresztą, sam Harari zauważa, że „rząd centralny” i „rząd rozproszony” to dwa modele, których sukces i porażka nie jest w dziejach stałą — raczej wynika z dopasowania do aktualnie istniejących technologii.
Yuval Noah Harari, Homo deus. Krótka historia jutra, tłum. Michał Romanek, czyt. Roch Siemianowski, Wydawnictwo Literackie, 2018
PS.
Myśli do ewentualnej dyskusji jest u Harariego więcej, bo spoglądać próbuje on na ludzkość z oddali. Dla niego pięćdziesiąt lat w jedną, czy drugą stronę to nie różnica.
I tak, na przykład, Harari podpisuje się pod „śmiercią Boga” z Nietschego, wskazując, że myśl religijna nie kształtuje dzisiejszego świata. Jest świadom państwa islamskiego, czy innych form „odrodzenia religijności”, ale też twierdzi, że są one skazane w dłuższej perspektywie na porażkę, bo nie wnoszą nic nowego, koncentrując się na przeszłości. Że komunizm, gdyby oceniać w czasach Nietzschego, miałby dużo większe szanse, właśnie ze względu na bycie na bieżąco z przemianami przez Marksa — i nie jest ważne, czy Marks miał rację, ważne że śledził przemiany. Tego zaś fundamentaliści nie robią. Zresztą, można też dostrzec, że atrakcyjność marksizmu skończyła się wraz z technologiami XIX wieku.
—-
*) Z wyjaśnieniem: piękno trawnika jako wyróżnik statusu gospodarza pojawić się miał w feudalnej Anglii; ale powinno upaść wraz z feudalizmem. Cóż, Harrari ma jakieś traumy z Oxfordu bodaj, gdzie nie pozwalano mu deptać trawników.
**) Bo podnosi się średnia długość życia, średni standard itp., więc nawet odpadki to dużo.
Książka zmusza do przemyśleń. Nawet jeśli nie jest napisana w sposób idealny — to tylko około 140 stron, a i tak dałoby się streścić do 30…
Rieff podejmuje temat problematyczności pamięci historycznej. Właściwie wszędzie da się wstawić cudzysłów.
Bo czy ona w ogóle istnieje? Tzn. jako „pamięć”? Autor przypomina swoje młode lata, gdy z francuskiego podręcznika uczył się, że jego przodkowie byli płowowłosymi Galami, a w ławce obok siedzi śniade dziecko pochodzące z francuskiej kolonii. Co ono myślało o swych „płowowłosych przodkach”?
Stąd, oczywiście, zmienia się sposób nauczania historii. Włącza się historie mniejszości i imigrantów (oczywiście tam, gdzie odczuwa się taką potrzebę), by kształtować historię na nowo.
U nas posłowie prawicy (PiS już, czy jeszcze nie), wykluczali ze spotkań posłów zajmujących się historią lewicę, uważając, że nie można być lewicowcem i znać historię. David Rieff cytuje Renana, który pisze, że im kto lepiej zna historię, tym trudniej może się zidentyfikować z krajem i narodem…
To przeciwieństwo nie tylko tych posłów, ale i popularnego rozumienia (książeczka „Mały patriota” jest w całości o historii). Ale jest to słuszne. To, czego się uczymy o historii, to nie rzeczywistość — to zbiór państwotwórczych mitów. Może nie zawsze wprost fałszywych, ale tak dobranych by kształtować „dobrych obywateli, kochających swój kraj”, a nie uczyć dociekliwości i poznawania przeszłości.
***
Rozumiem, że nie wzywa się zbyt często do zapomnienia — to wynika z faktu, że zapomnienie jest naturalne. To pamięć jest nienaturalna — jak to rozumieć, że Serbowie wciąż odwołują się do mitu bitwy na Kosowym Polu*, oraz własnych krzywd z XVII wieku…? Jak rozumieć, że Żydzi „powrócili” do Palestyny? Jak rozumieć, że świętujemy „chrzest Polski”? Niczego z tego nie pamiętają żyjący, często nawet ich przodkowie nie mieli z tym nic wspólnego. A jednak uważa się to za „ważne”.
David Rieff rozumie potrzebę łączenia i budowania wspólnoty przez historię, ale też wzywa do oficjalnego, głośnego mówienia o zapomnieniu, jako niezbędnym czynniku pokoju i wspólnoty. Zwłaszcza tam, gdzie narody są podzielone pamięcią o wojnach domowych.
David Rieff, Against Remembrance, Melbourne University Press, 2011
*) Ciekawostka: nie przegrali tej bitwy. Nie popadli w uzależnienie od Turcji po tej bitwie. Bitwa była zremisowana, a Serbia utraciła „niepodległość” kilkadziesiąt lat później. Ale może warto dodać, że w kulturze serbskiej Kosowe Pole zajmuje miejsce nie tylko wydarzenia z historii, ale także osi dzieł kultury, stanowiących absolutny kanon, zastępujących Serbom Kochanowskiego i Mickiewicza razem wziętych.
Na lubimyczytać książka ma 4,25 jako ocenę czytelniczą, na 10 możliwych. Najwyższa ocena 5. Ale nikt się nie pofatygował napisać dlaczego.
W zasadzie to nie wiem, czy ocena to jest dobra. Myślę, że największym problemem tej książki jest tytuł. Tytuł bowiem nie oddaje treści. To w znacznej mierze kwestia tłumaczenia — tytuł oryginału to Nazi Science. Myth, Truth and the German Atomic Bomba i jest dużo trafniejszy. Choć może jeszcze lepszy byłby: Nazistowska fizyka, albo wojenne przygody Heisenberga…
Bo książka toczy się wokół Heisenberga i omawia różne formy kolaboracji z nazizmem niemieckich fizyków. Najcięższe te przeciw Hesienbergowi, ale i sam Heisenberg nie wypada kryształowo czysto…
Książka zaczyna się przed wojną, a kończy po wojnie. Bo w okół nazistowsko-wojennego zaangażowania niemieckich fizyków powstały mity, do których też się przyczynili. Mity były, w największym skrócie, dwa:
Autor twierdzi, że oba mity są fałszywe. Niemieccy fizycy mieli być dość kompetentni, o czym świadczy fakt, że dość szybko zrekonstruowali wiele wcale nieoczywistych elementów bomby zrzuconej na Hiroshimę, gdy tylko o niej się dowiedzieli. Ale też twierdzi, że nie sabotowali prac, że się starali, ale że zwyczajnie — Niemcy skalkulowali, że nie zdążą zbudować bomby w czasie wojny, więc przeznaczyli na jej konstruowanie środki bardzo małe. Zresztą pośrednio pokazuje to historia Heisenberga, który odbywał swoiste tournee po okupowanej Europie, propagaując „niemiecką kulturę” swoimi odczytami o fizyce. Współautor bomby atomowej na pełny etat nie miał by na to czasu…
O samej budowie „niemieckiej bomby” dowiadujemy się właściwie tyle, że uczeni skoncentrowali się na reaktorze atomowym, jako stopniu pośrednim; i że źle ocenili przydatność grafitu, przez co zainteresowali się ciężką wodą. Ale, w obliczu małych środków, to i tak nie miało znaczenia…
***
Książka bywa ciekawa w różnych „smaczkach” dotyczących owego zaangażowania w nazizm, czy antydemokratycznych poglądów. I tu ma jednak wadę — autor zdecydowanie się powtarza. Myślę, że gdyby wyrzucić powtórzenia, to by zostały dwie trzecie, a gdyby i rzecz bez powtórzeń skompresować, to by wyszła jedna trzecia obecnej objętości…
***
Jeśli jednak chodzi o złą ocenę na „lubimy czytać” to mam wątpliwości. Myślę, że czytelnicy są rozczarowani objętością fragmentów o bombie. Co rozumiem, zwłaszcza że książkę wydało wydawnictwo Amber, zwykle goniące za tanią sensacją. Z drugiej strony, książka wygląda na efekt uczciwego zbadania dokumentów, czyli stoi powyżej wcale popularnych nierzetelnych książek historycznych, by wymienić jako autorów Bieszka, czy Ziemkiewicza, którzy jednak w takich ocenach wypadają dobrze.
Mark Walker, Bomba atomowa Hitlera. Mit i prawda o nazistowskiej fizyce jądrowej, tłum. Maciej Antosiewicz, Amber, 2001
Zastanawiam się dla kogo jest to książka. Dla mnie to głównie rzeczy oczywiste, może niektóre lepiej zbadane, bo przecież niektórymi tematami się nie zajmowałem. Dla czytelnika bez przygotowania informatycznego… W zasadzie jest dla niego adresowana, ale czy będzie czytelna?
O każdej książce można powiedzieć, że jest zbiorem rozdziałów, tę jednak najelpiej się chyba tak czyta. Myśl przewodnia nie jest wyrafinowana, ale rozdziały tworzą raczej zamknięte historie w sobie, niż ciągłą opowieść, dowodzącą owej myśli.
Myśl przewodnia składa się z dwóch tez:
Powtórzę — pierwsza teza jest dla mnie oczywista. Autorka ją ilustruje własnym rozwiązaniem pomagającym w przebijaniu się przez raporty z finansowania kampanii wyborczych w USA. Mogę mieć tylko zastrzeżenie, że to trochę wyważanie otwartych drzwi.
Druga teza jest trudniejsza, ale w jakiejś mierze też bym się z nią zgodził. Trudno mi dyskutować z kwestiami rasowymi, znana mi Polska jest bardzo jednolita etnicznie. Kwestie seksistowskie… Myślę, że byłyby ciekawe do przedyskutowania, bo widzę że niewiele kobiet jest w IT, a nawet te, które sobie rewelacyjnie poradziły na studiach, wykazały uzdolnienia, jakoś znalazły się poza głównym nurtem. Sama autora jest niezłym przykładem — zna się na rzeczy, potrafi rywalizować ze sprawnymi i ambitnymi, ale zajmuje się bardziej dziennikarstwem niż rozwojem nowych technologii informatycznych.
Ale może to rzeczy drugoplanowe. Autorka twierdzi, że takie ograniczenie osób zajmujących się IT upośledza niejako ich rozumienie świata. Oddala od problemów praktycznych, oddala od myślenia o sytuacji mniejszości o ograniczonych prawach i finansach, skłaniając do przyjmowania postaw libertariańskich. Niezłą ilustracją jest rozdział o problemach szkół w USA. Z badań autorki wynika, że problemy wynikają m.in. z obcięcia finansów szkolnych, a nie braku cyfryzacji. Zastosowanie tradycyjnych technologii — zakup książki i zatrudnienie bibliotekarza… cóż, nie brzmią dobrze dla decydentów pragnących by szkoła była nowoczesna…
***
Gdyby się pokusić o podsumowanie, to książkę polecałbym rządzącym i aspirującym do rządzenia. Mimo pewnych niezręczności w budowie całości… Ale książka oprócz postawionych tez uczy znowu rzeczy oczywistej (wręcz przysłowiowej) dla każdego programisty: śmieci na wejściu, to śmieci na wyjściu. Programy i komputery (a dalej statystyka, bo to ona często jest stosowana przez programy i komputery) potrafią oddawać uprzedzenia autorów, czy błędy w opisie danych wejściowych. To, że coś jest wyliczone to nie oznacza „obiektywne”, bo liczone jest według jakiegoś schematu, a ten schemat jest już kwestią subiektywnego wyboru. Jeśli przyjmie się je jako dzieło obiektywnego, nieuprzedzonego komputera, a nie zada pytań „dlaczego”, można kogoś skrzywdzić — i to zapewne już wcześniej skrzywdzonego.
Meredith Broussard, Artificial Unintelligence. How Computers Misunderstand the World, MIT Press, 2018
Zupełnym przeciwieństwem książki Todorovej jest „Umarła wojna, niech żyje wojna” Eda Vulliamy. Autor to dziennikarz (wówczas Guardiana), który oddelegowany do relacjonowania rozpadu Jugosławii jeździł w teren i pierwszy dotarł do serbskiego obozu dla Boszniaków w Omarskiej. (Później zresztą zeznawał jako świadek przed trybunałem w Hadze.) Pisze z pasją, stojąc wyraźnie po jednej stronie (sympatyzuje z Boszniakami, co tłumaczy tym, że to Serbowie zaczęli, i że większość ofiar boszniackich to cywile).
To trudna lektura. Ile można czytać o mordach, torturach, obojętności międzynarodowej, gwałtach, urządzaniu się Boszniaków za granicą, trwającej, zapiekłej nienawiści i to w sytuacji, gdzie książka wydaje się nieco bezładna — skacząc po bohaterach, miejscach, czasach i tematach?
Trudno mi mówić o tym, jaki zasięg miała wina. Niektóre opisy Vulliamy’ego sprawiają, że konflikt wygląda na wojnę powiatowych rzezimieszków. Miejscowych chłopaków, którzy zebrali paru do siebie podobnych i zaczęli, głosząc potrzebę wytępienia i wyrzucenia muzułmanów, napadać na ludzi. Ale nie napadali z nienawiści rasowej, czy religijnej. (Choć muzułmanów bośniackich nazywali Cyganami — tak przynajmniej oddaje to tłumacz.) Nie. To tylko przykrywka. Oni napadali, bo ten miał czerwonego volkswagena, tamtą dało się zgwałcić, a jeszcze inny miał przyjemny dom, który dawało się przejąć…
Tacy ludzie żyją wszędzie. Ale w czasach nienormalnych dostają przyzwolenie od władz*.
Ale czy zawsze przyzwolenie? Jest ta Omarska, w końcu. Z jednej strony wygląda na to, że zebrano tam potencjalnie niebezpiecznych ludzi i ich torturowano. Gdyby na tym się skończyło, to nawet mamy jakąś analogię do „tajnych więzień CIA”, sprzecznych z prawami człowieka, ale mających wielu obrońców.
Z drugiej strony, Omarska stała się dla wielu obozem zagłady. Nie tylko torturowano i gwałcono, ale też seryjnie mordowano. Był taki plan, czy może tylko „powiatowi sadyści” wydostali się spod kontroli? Nawet jeśli wiele sugeruje to drugie, to jednak już ukrywanie zbrodni było zupełnie planowe i odgórne.
***
Książka Eda Vulliamy’ego traktuje jednak nie tylko o wojnie (o niej napisał wcześniejszą, o ile mi wiadomo nie była wydana po polsku). Nawet nie przede wszystkim. Ona głównie traktuje o przeżywaniu bólu i nienawiści…
Jadąc przez Bośnię i Hercegowinę widzieliśmy podziały, bo je widać — we flagach, w nieodbudowanych domach, w wyborczych plakatach. Widać też jednak odradzanie się różnorodności — widoczne głównie w nowiutkich minaretach. Ed Vulliamy, przez swoich niemal wyłącznie boszniackich rozmówców, pokazuje drugą stronę. Pokazuje Serbów, którzy utrudniają powrót, pokazuje strach wracających, pokazuje też ich nienawiść — bo minarety nie służą religii wracających, służą antyserbskiej demonstracji…
Motywem niejako przewodnim głosów jest to, że Serbowie pierwsi powinni przyznać się do win i przeprosić. I że przecież Niemcy tak pięknie się rozliczyli z przeszłością, zachowali Dachau jako muzeum-pomnik, nauczają o Holokauście… A Serbowie nie chcą. Ba! Mają czelność również uważać się za ofiary…
Muszę powiedzieć, że te żądania budzą pewną moją niechęć. To znaczy rozumiem tych ludzi, ale wydaje mi się, że żądania nie są realistyczne. I wcale nie chodzi o to, że to Serbowie, a nie Niemcy**. Że te oczekiwania zbudowane są jednak na pewnej fikcji. I że one szkodzą.
W Polsce często narzeka się, że Niemcy się wybielają, bo każą mówić o „nazistach”. Tymczasem widzę w tych „nazistach” głęboką mądrość. Bo o wiele łatwiej przyznać się do zbrodni, jeśli się nie jest za nią osobiście odpowiedzialnym. Przecież nawet w tych wspomnieniach migają dobrzy Serbowie, migają zastraszeni Serbowie… Skąd my to znamy? No dobrze, ja to kojarzę z pojawiających się czasem relacji, że ktoś ratował w czasie wojny Żydów, ale jeszcze siedemdziesiąt lat po wojnie nie chciał o tym mówić głośno, bo bał się sąsiadów. Czy tym bardziej nie można zrozumieć strachu Serbów i wszystkich, ale to wszystkich obwiniać o zbrodnię? (Bo przecież powraca ten motyw, że Serb-przyjaciel z dzieciństwa, cieszy się spotykając Boszniaka-sąsiada po wojnie i mówi o jej okropnościach, na co od Boszniaka słyszy, że „przecież wyście to nam zrobili”. A ja sobie myślę, że co ten Serb osobiście zrobił…? Nic o tym nie wiemy, zapewne był tylko niemym, zastraszonym świadkiem. A traktuje się go, jako śmiertelnego, osobistego wroga.)
Powiedzenie, że coś zrobili „naziści” ma tę zaletę, że nie tylko pozwala podpiąć współsprawców pochodzący z innych narodów, ale też pozwala postawić mur między zastraszonymi świadkami, a sadystycznymi oprawcami. A obwinianie całego narodu sprawia, że ten naród się łączy w ochronie sprawców. Ci zaś sprawcy… wygodnie sobie z tego żyją. Jak to sami widzieliśmy, sprzedają ludowi nacjonalistyczną narrację, za co dostają prawo do okradania własnego państwa.
Cytowani przez autora Boszniacy często też mówią, że symetryzm jest zły, że to Serbowie muszą pierwsi. A ja sobie przypominam wspólny list biskupów polskich i niemieckich. Oczywiście był on krytykowany, ale dzisiaj, z perspektywy czasu, dość powszechnie uchodzi za dobry, godny i służący pojednaniu. Owszem, Serbom i Boszniakom będzie trudniej — nie łączą ich wspólni biskupi — ale taki znak do porozumienia nie byłby zły; tymczasem ci, którzy proponują jakieś podobne działania (bardzo szeroko rozumiane podobieństwo) są przez większość cytowanych krytykowani…
I ostatnia sprawa — cytowani świadkowie narzekają, że to pojednanie długo potrwa i znowu wracają do przykładu niemieckiego. Ale przecież Niemcy też, mimo międzynarodowych nacisków, uznawali prawdę o zbrodniach wolno i na raty. Przełomowy miał być rok 1968, ale jeszcze w latach 90-tych wystawa mówiąca o zbrodniach zwykłych Niemców (w przeciwieństwie do SS, czy gestapo), budziła szeroki sprzeciw…
***
A właściwie przedostatnia sprawa. Nie jest to główny temat, ale też pojawia się u Vulliamy’ego — jak sobie uchodźcy dają radę na emigracji. Bo choć dużo się mówi o uchodźcach (a raczej mówiło ze trzy lata temu), to właściwie królują dwa spojrzenia: strachu przed obcymi, oraz chęci pomocy potrzebującym. U Vulliamy’ego widać jak ta pomoc wygląda i jak wyglądają trudności.
Bo „uchodźca”, nawet z pomocnym państwem i społeczeństwem, ma wiele problemów. Choćby taka sprawa: na jak długo wyjeżdża? Państwa wspierają uchodźców tak długo, jak długo uznają ich życie za zagrożone. To mogą być lata, po których nie czekają na nich już ich (zburzone) domy, gdzie sąsiedzi bywają sprawcami budzącymi lęk, a oni sami już ułożyli sobie na nowo życie.
Albo państwa dają do wyboru: jesteś albo uchodźcą, któremu pomagamy, albo uczniem, czy pracownikiem. I owszem, jeśli robotnikiem to w porządku, ale też pojawiają się głosy, że to jak „paragraf 22” — możesz się albo zacząć pracę (a większość tego chce), albo otrzymać pomoc od państwa. Tyle, że żeby zdobyć pracę trzeba nauczyć się języka, a żeby się czegokolwiek uczyć, to trzeba zrezygnować z pomocy państwa, bo już się jest uczniem, czy studentem, a nie uchodźcą. Czyli do końca nauki nie ma się z czego człowiek utrzymać. (Bohater, którego to spotkało poradził sobie, bo pomógł kuzyn, któremu się udało…)
Albo inna sytuacja — państwo owszem, pomaga uchodźcom i ich dzieciom, ale tylko jeśli te są niepełnoletnie. I tak, przekroczywszy osiemnastkę, wychowani w Niemczech młodzi Boszniacy musieli szukać nowego kraju do życia…
A potem ktoś mówi, że uchodźcy szukają tylko socjału… Owszem, taki przypadek, gdy ktoś myślał tylko o zemście i rozpamiętywał krzywdę też tam jest opisany (zresztą też w końcu znalazł pracę i miejsce na emigracji), jednak był on pewnym wyjątkiem. Częstsze były trudności z radzeniem sobie w nowych warunkach, gdzie nie wszyscy trafiali na dobrych, życzliwych ludzi. I o tym, jak integrować mówi się mało.
Ed Vulliamy, Umarła wojna, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki, tłum. Janusz Ochab, Czarne, 2016
*) Jedna kwestia za mną „chodzi”, która nie dotyczy przyzwolenia władz na zbrodnię, ale jednak jest istotna. Otóż cytowani przez Vulliamego Boszniacy często mówią o dostępności broni. Dla nich to normalna sprawa, że się broń w domu ma. No, jak się nie ma, to się jedzie do większego miasta by kupić sobie karabin maszynowy. Czasem pada przy tym stwierdzenie, że ktoś ma broń bo jest „rezerwistą”. W innych źródłach (ale żebym to ja pamiętał jakich) natknąłem się na wzmianki o organizacji armii jugosłowiańskiej, która dzieliła się na armię właściwą i obronę terytorialną. To właśnie obrona terytorialna miała umożliwić obronę nowej niepodległości Słowenii, czy Chorwacji. Mam wrażenie, że ci miejscowi z bronią, których tak łatwo dało się zmobilizować do wojny domowej i zbrodni, to także „spadek” po jugosłowiańskiej obronie terytorialnej i tradycjach partyzanckich.
**) Swoją drogą, mam taką dość wredną myśl w głowie, że łatwiej wybaczyć bogatym. Bo bogatych i pełnych sukcesu się szanuje, a biednych i przegranych — nie. Że szanowany sprawca jest jednak kimś innym, niż sprawca, którym się tylko pogardza.