Zupełnym przeciwieństwem książki Todorovej jest „Umarła wojna, niech żyje wojna” Eda Vulliamy. Autor to dziennikarz (wówczas Guardiana), który oddelegowany do relacjonowania rozpadu Jugosławii jeździł w teren i pierwszy dotarł do serbskiego obozu dla Boszniaków w Omarskiej. (Później zresztą zeznawał jako świadek przed trybunałem w Hadze.) Pisze z pasją, stojąc wyraźnie po jednej stronie (sympatyzuje z Boszniakami, co tłumaczy tym, że to Serbowie zaczęli, i że większość ofiar boszniackich to cywile).
To trudna lektura. Ile można czytać o mordach, torturach, obojętności międzynarodowej, gwałtach, urządzaniu się Boszniaków za granicą, trwającej, zapiekłej nienawiści i to w sytuacji, gdzie książka wydaje się nieco bezładna — skacząc po bohaterach, miejscach, czasach i tematach?
Trudno mi mówić o tym, jaki zasięg miała wina. Niektóre opisy Vulliamy’ego sprawiają, że konflikt wygląda na wojnę powiatowych rzezimieszków. Miejscowych chłopaków, którzy zebrali paru do siebie podobnych i zaczęli, głosząc potrzebę wytępienia i wyrzucenia muzułmanów, napadać na ludzi. Ale nie napadali z nienawiści rasowej, czy religijnej. (Choć muzułmanów bośniackich nazywali Cyganami — tak przynajmniej oddaje to tłumacz.) Nie. To tylko przykrywka. Oni napadali, bo ten miał czerwonego volkswagena, tamtą dało się zgwałcić, a jeszcze inny miał przyjemny dom, który dawało się przejąć…
Tacy ludzie żyją wszędzie. Ale w czasach nienormalnych dostają przyzwolenie od władz*.
Ale czy zawsze przyzwolenie? Jest ta Omarska, w końcu. Z jednej strony wygląda na to, że zebrano tam potencjalnie niebezpiecznych ludzi i ich torturowano. Gdyby na tym się skończyło, to nawet mamy jakąś analogię do „tajnych więzień CIA”, sprzecznych z prawami człowieka, ale mających wielu obrońców.
Z drugiej strony, Omarska stała się dla wielu obozem zagłady. Nie tylko torturowano i gwałcono, ale też seryjnie mordowano. Był taki plan, czy może tylko „powiatowi sadyści” wydostali się spod kontroli? Nawet jeśli wiele sugeruje to drugie, to jednak już ukrywanie zbrodni było zupełnie planowe i odgórne.
***
Książka Eda Vulliamy’ego traktuje jednak nie tylko o wojnie (o niej napisał wcześniejszą, o ile mi wiadomo nie była wydana po polsku). Nawet nie przede wszystkim. Ona głównie traktuje o przeżywaniu bólu i nienawiści…
Jadąc przez Bośnię i Hercegowinę widzieliśmy podziały, bo je widać — we flagach, w nieodbudowanych domach, w wyborczych plakatach. Widać też jednak odradzanie się różnorodności — widoczne głównie w nowiutkich minaretach. Ed Vulliamy, przez swoich niemal wyłącznie boszniackich rozmówców, pokazuje drugą stronę. Pokazuje Serbów, którzy utrudniają powrót, pokazuje strach wracających, pokazuje też ich nienawiść — bo minarety nie służą religii wracających, służą antyserbskiej demonstracji…
Motywem niejako przewodnim głosów jest to, że Serbowie pierwsi powinni przyznać się do win i przeprosić. I że przecież Niemcy tak pięknie się rozliczyli z przeszłością, zachowali Dachau jako muzeum-pomnik, nauczają o Holokauście… A Serbowie nie chcą. Ba! Mają czelność również uważać się za ofiary…
Muszę powiedzieć, że te żądania budzą pewną moją niechęć. To znaczy rozumiem tych ludzi, ale wydaje mi się, że żądania nie są realistyczne. I wcale nie chodzi o to, że to Serbowie, a nie Niemcy**. Że te oczekiwania zbudowane są jednak na pewnej fikcji. I że one szkodzą.
W Polsce często narzeka się, że Niemcy się wybielają, bo każą mówić o „nazistach”. Tymczasem widzę w tych „nazistach” głęboką mądrość. Bo o wiele łatwiej przyznać się do zbrodni, jeśli się nie jest za nią osobiście odpowiedzialnym. Przecież nawet w tych wspomnieniach migają dobrzy Serbowie, migają zastraszeni Serbowie… Skąd my to znamy? No dobrze, ja to kojarzę z pojawiających się czasem relacji, że ktoś ratował w czasie wojny Żydów, ale jeszcze siedemdziesiąt lat po wojnie nie chciał o tym mówić głośno, bo bał się sąsiadów. Czy tym bardziej nie można zrozumieć strachu Serbów i wszystkich, ale to wszystkich obwiniać o zbrodnię? (Bo przecież powraca ten motyw, że Serb-przyjaciel z dzieciństwa, cieszy się spotykając Boszniaka-sąsiada po wojnie i mówi o jej okropnościach, na co od Boszniaka słyszy, że „przecież wyście to nam zrobili”. A ja sobie myślę, że co ten Serb osobiście zrobił…? Nic o tym nie wiemy, zapewne był tylko niemym, zastraszonym świadkiem. A traktuje się go, jako śmiertelnego, osobistego wroga.)
Powiedzenie, że coś zrobili „naziści” ma tę zaletę, że nie tylko pozwala podpiąć współsprawców pochodzący z innych narodów, ale też pozwala postawić mur między zastraszonymi świadkami, a sadystycznymi oprawcami. A obwinianie całego narodu sprawia, że ten naród się łączy w ochronie sprawców. Ci zaś sprawcy… wygodnie sobie z tego żyją. Jak to sami widzieliśmy, sprzedają ludowi nacjonalistyczną narrację, za co dostają prawo do okradania własnego państwa.
Cytowani przez autora Boszniacy często też mówią, że symetryzm jest zły, że to Serbowie muszą pierwsi. A ja sobie przypominam wspólny list biskupów polskich i niemieckich. Oczywiście był on krytykowany, ale dzisiaj, z perspektywy czasu, dość powszechnie uchodzi za dobry, godny i służący pojednaniu. Owszem, Serbom i Boszniakom będzie trudniej — nie łączą ich wspólni biskupi — ale taki znak do porozumienia nie byłby zły; tymczasem ci, którzy proponują jakieś podobne działania (bardzo szeroko rozumiane podobieństwo) są przez większość cytowanych krytykowani…
I ostatnia sprawa — cytowani świadkowie narzekają, że to pojednanie długo potrwa i znowu wracają do przykładu niemieckiego. Ale przecież Niemcy też, mimo międzynarodowych nacisków, uznawali prawdę o zbrodniach wolno i na raty. Przełomowy miał być rok 1968, ale jeszcze w latach 90-tych wystawa mówiąca o zbrodniach zwykłych Niemców (w przeciwieństwie do SS, czy gestapo), budziła szeroki sprzeciw…
***
A właściwie przedostatnia sprawa. Nie jest to główny temat, ale też pojawia się u Vulliamy’ego — jak sobie uchodźcy dają radę na emigracji. Bo choć dużo się mówi o uchodźcach (a raczej mówiło ze trzy lata temu), to właściwie królują dwa spojrzenia: strachu przed obcymi, oraz chęci pomocy potrzebującym. U Vulliamy’ego widać jak ta pomoc wygląda i jak wyglądają trudności.
Bo „uchodźca”, nawet z pomocnym państwem i społeczeństwem, ma wiele problemów. Choćby taka sprawa: na jak długo wyjeżdża? Państwa wspierają uchodźców tak długo, jak długo uznają ich życie za zagrożone. To mogą być lata, po których nie czekają na nich już ich (zburzone) domy, gdzie sąsiedzi bywają sprawcami budzącymi lęk, a oni sami już ułożyli sobie na nowo życie.
Albo państwa dają do wyboru: jesteś albo uchodźcą, któremu pomagamy, albo uczniem, czy pracownikiem. I owszem, jeśli robotnikiem to w porządku, ale też pojawiają się głosy, że to jak „paragraf 22” — możesz się albo zacząć pracę (a większość tego chce), albo otrzymać pomoc od państwa. Tyle, że żeby zdobyć pracę trzeba nauczyć się języka, a żeby się czegokolwiek uczyć, to trzeba zrezygnować z pomocy państwa, bo już się jest uczniem, czy studentem, a nie uchodźcą. Czyli do końca nauki nie ma się z czego człowiek utrzymać. (Bohater, którego to spotkało poradził sobie, bo pomógł kuzyn, któremu się udało…)
Albo inna sytuacja — państwo owszem, pomaga uchodźcom i ich dzieciom, ale tylko jeśli te są niepełnoletnie. I tak, przekroczywszy osiemnastkę, wychowani w Niemczech młodzi Boszniacy musieli szukać nowego kraju do życia…
A potem ktoś mówi, że uchodźcy szukają tylko socjału… Owszem, taki przypadek, gdy ktoś myślał tylko o zemście i rozpamiętywał krzywdę też tam jest opisany (zresztą też w końcu znalazł pracę i miejsce na emigracji), jednak był on pewnym wyjątkiem. Częstsze były trudności z radzeniem sobie w nowych warunkach, gdzie nie wszyscy trafiali na dobrych, życzliwych ludzi. I o tym, jak integrować mówi się mało.
Ed Vulliamy, Umarła wojna, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki, tłum. Janusz Ochab, Czarne, 2016
*) Jedna kwestia za mną „chodzi”, która nie dotyczy przyzwolenia władz na zbrodnię, ale jednak jest istotna. Otóż cytowani przez Vulliamego Boszniacy często mówią o dostępności broni. Dla nich to normalna sprawa, że się broń w domu ma. No, jak się nie ma, to się jedzie do większego miasta by kupić sobie karabin maszynowy. Czasem pada przy tym stwierdzenie, że ktoś ma broń bo jest „rezerwistą”. W innych źródłach (ale żebym to ja pamiętał jakich) natknąłem się na wzmianki o organizacji armii jugosłowiańskiej, która dzieliła się na armię właściwą i obronę terytorialną. To właśnie obrona terytorialna miała umożliwić obronę nowej niepodległości Słowenii, czy Chorwacji. Mam wrażenie, że ci miejscowi z bronią, których tak łatwo dało się zmobilizować do wojny domowej i zbrodni, to także „spadek” po jugosłowiańskiej obronie terytorialnej i tradycjach partyzanckich.
**) Swoją drogą, mam taką dość wredną myśl w głowie, że łatwiej wybaczyć bogatym. Bo bogatych i pełnych sukcesu się szanuje, a biednych i przegranych — nie. Że szanowany sprawca jest jednak kimś innym, niż sprawca, którym się tylko pogardza.